Podróż Pierwszy krok w Azji- Indie cz.1.
Tusia: 24 stycznia 2009 wyruszyliśmy samolotem do Londynu, by tam przesiąść się w samolot do Bombaju. W pewien sposób jednak nasza podróż zaczęła się znacznie wcześniej. Gdy wybieramy się do państwa tak odmiennego od naszej ojczyzny, zwłaszcza jeżeli jest to pierwsza wyprawa tego typu, a tak było dla nas, przygotowania trzeba zacząć sporo wcześniej. Oto nasze sugestie:
Wiza Oprócz ważnego paszportu, żeby wjechać do Indii potrzebujemy wizy turystycznej. Za jej załatwianie najlepiej wziąć się z miesiąc wcześniej, z samym wyrobieniem nie ma kłopotu- zanosimy odpowiednie formularze i zdjęcia do Ambasady Indii, mieszczącej się w centrum Warszawy, czekami kilka tygodni i gotowe.
Samolot Trzeba dobrze poszukać, jeśli się chce w miarę tanio polecieć do Azji. Dla nas najkorzystniejsze było połączenie przez Londyn (tanimi liniami, a stamtąd Virgin Atlantic), chociaż musieliśmy na miejscu czekać 7 godzin i zmienić lotnisko. Dla wygodnickich - trochę droższy Aerofłot przez Moskwę lub FinnAir. Ewentualne loty wewnątrz Indii można rezerwować na miejscu-często są stosunkowo tanie.
Przewodnik Po polsku nie został jeszcze wydany żaden obszerny przewodnik po Indiach, który zawierałby konkretne, praktyczne informacje. Zdecydowaliśmy się kupić zachwalane przez podróżników Lonely Planet India, które wprawdzie waży ok. kilograma ale było nieocenioną pomocą. Inny popularny przedownik to Rough Guide. Jeżeli nie zwiedzamy całych Indii warto kupić cieńszą wersję opisującą konkretny obszar (ze względu na wagę). Warto przejrzeć fora internetowe- nieocenione jest np. http://www.indiamike.com/
Bezpieczeństwo Kupiliśmy bilet do Indii kilka dni przed zamachami w Bombaju, więc informacja o naszej podróży budziła zdziwienie wśród znajomych i poważne obawy rodziny. Będąc na miejscu absolutnie nie odczuwaliśmy żadnego zagrożenia i nie znaleźliśmy się w żadnej niebezpieczniej sytuacji. Niestety, tak to jest, że niewiele państw można uznać za całkiem bezpieczne, a przecież podróżówać trzeba. Prawda? Dlatego najlepsze co można zrobić to dobrze przygotować się do wyjazdu i uważać na siebie.
Szczepienia, malaria Właśnie ze względu na bezpieczeństwo warto zainteresować się odpowiednio wcześniej szczepieniami. W Indiach nie ma obowiązkowych szczepień i nikt na granicy nie powinien sprawdzać nam "żółtej książeczki", ale lepiej zadbać o zdrowie. My zaszczepiliśmy się na żółtaczkę typu A i B (przed podróżą trzeba wziąć 2 z 3 dawek w odstępie miesiąca), dur brzuszny, tężec oraz meningokoki (istnieje ryzyko zarażenia zwłaszcza jeżeli podróżujemy miejscowymi środkami transportu). Powinniśmy byli też zaszczepić się na polio, ale w tym czasie zabrakło w Warszawie szczepionek. W sumie wszystkie te szczepienia kosztowały nas sporo czasu, pieniędzy i nerwów. Jednak jest to zabezpiecznie też na kolejne podróże. Problem jest z malarią, na którą nie ma szczepionki. Są dwie szkoły. Pierwsza, którą reprezentował poznany przez nas w Indiach adept medycyny, mówi, że lepiej jest nie brać środków przeciw, które obciążają organizm i nie są w 100% skuteczne, a bardzo się chronić przed komarami a później leczyć ewentualną chorobę. Sprawdza się to, jeżeli w Azji chcemy spędzić np. kilka miesięcy i tydzień w łóżku nie robi nam większej różnicy. Druga szkoła mówi- zapobiegać. Lek zapobiegający malarii musi przepisać lekarz tropikalny (których w Polsce jest chyba pięciu) biorąc pod uwagę naszą destynację i inne czynniki. Trzeba o tym pomyśleć sporo przed wyjazdem, bo lek powinno się zacząć brać tydzień przed wyruszeniem, a skończyć dwa tygodnie po powrocie. Minusem tego rozwiązania jest konieczoność załatwienia i kupienia dosyć drogiego leku oraz niebezpieczeństwo wystapienia licznych skutków ubocznych. Zaryzykowaliśmy i żyjemy.
Niezbędne przedmioty: latarka- przydatna w ciemnych ulicach i w hotelu gdy wysiada prąd; piersiówka- czytaj niżej; zapas polskich monet i znaczków- Hindusi mają hopla na ich punkcie- można sprawić wielką frajdę spotkanemu Hindusowi ofiarowując mu kilka egzotycznych monet z Europy, albo nawet kupić coś za nie (nam chciano np. sprzedać porządny bębenek za 5 "naszych monet"-niestety nie mieliśmy); środek na komary i moskitiera- nie w każdym hotelu jest na wyposażeniu, a nam nie zawsze chce się jej szukać, niezbędna w monsunie; dobry środek na ból brzucha (mi lekarz stanowczo kazał wziąć stoperan).
Bombaj 2009-01-25
Powitanie
Wojtek: Gdy podchodzimy do lądowania widzę w dole, tuż obok lotniska, osiedle baraków skleconych z byle czego, przylegających do siebie na tyle szczelnie, że nie widać przejść między nimi. Niedługo potem stawiamy pierwsze kroki na indyjskiej ziemi, uderza w nas ciepłe powietrze i specyficzny zapach. Na razie nie udaje nam się go zidentyfikować.
Zmywamy z siebie wielogodzinną podróż w mieszkaniu naszych polskich znajomych, z gościnności których korzystamy. Potem ruszamy poznać Bombaj. Taksówka mknie przez Marina Road - nadmorską promenadę w kierunku, powiedzmy, centrum. Powiedzmy, bo trudno mówić tu o jakimś centrum z punktu widzenia zagospodarowania przestrzennego miasta. Ulice przecinają się pod kątem prostym, rozgałęziają. I tak w nieskończoność. Udajemy się w stronę nabrzeża. Za oknem migają kobiety w kolorowych sari. Gdy stoimy na skrzyżowaniu do taksówki podchodzi dziecko, czasem kilka, czasem młoda Hinduska z dzieckiem na ręku. Zaglądają przez otwarte szyby i proszą o kilka rupii. Niektóre z dzieci są okaleczone, specjalnie, by wzbudzać litość - efekt rozpowszechnionego w Indiach procederu, nad którym nikt nie panuje. To nasze pierwsze zetknięcie z indyjską biedą.
Kolaba
Tymczasem docieramy w okolice Kolaby. Ponieważ dzielnicę tę często odwiedzają turyści, napływa tu wciąż rosnąca rzesza sprzedawców, żebraków, taksówkarzy. Trudno przejść kilka metrów, by nie zostać zaczepionym przez naciągacza lub ulicznego handlarza. Może to być np. zawinięty w zwiewne szaty brodaty dziadek, który nagle, nie pytając o zdanie, robi zdezorientowanemu przechodniowi kropkę na czole i żąda za to 100 rupii. Może to być sprzedawca koralików, bębenków, szali, balonów, tatuaży z henny lub mnóstwa innych (nie)potrzebnych rzeczy. Rezultat jest taki, że nagabywani z prawa i z lewa często idziemy nie tam gdzie chcemy, próbując uwolnić się czy to od taksówkarza, który chce koniecznie nas gdzieś zawieść czy też od handlarza oferującego "very good price".
Tak, to chyba nasze pierwsze wrażenie. Bombaj jest przytłaczający. Płynąca bezustannie rzeka ludzi porywa nas w nieznanych kierunkach. Ponieważ handlarze ze swoimi straganami zajmują większość chodnika, a czasem po prostu nie ma chodników, często przemykamy poboczem jezdni.
Ale powoli uczymy się Bombaju i chłoniemy tę inność Indii od świata, który znaliśmy do tej pory.
Morze Hindusów
Za 50 lat, a niektórzy twierdzą, że prędzej, Indie staną się najludniejszym krajem świata. Choć gdzieniegdzie w Indiach spotyka sie billboardy promujące model rodziny małodzietnej, to na wprowadzenie polityki demograficznej w stylu chińskim się nie zanosi.
Wydaje mi się, że Hindusi mają jakieś naturalne predyspozycje do życia przy wielkiej gęstości zaludnienia. Potrafią skompresować się na minimalnym skrawku przestrzeni. Każdy zajmuje kawałek (np.chodnika), jaki potrzebny mu jest na prowadzenie swojego małego biznesiku. Kobieta z pawimi piórami rozkłada swój kram przy murku, dzieci kłębią jej się w nogach, niektóre śpią zwinięte lub wyciągnięte. To może być przy samej ulicy albo na chodniku, na przejściu. Ale oni nie zwracaja na to uwagi. Trzeba po prostu chodzic tak, żeby ich omijać.
I to nie tylko ci biedni, na krawędzi przetrwania. Na przykład warsztat krawiecki (choć może słowo warsztat jest pewnym nadużyciem w tym przypadku). W małej dziupli stoi maszyna do szycia oraz kupka materiałów i ścinków. Nie ma miejsca na nic więcej, ale tyle właśnie wystarczy, przedsiębiorstwo ma swoją siedzibę.
Facet półsiedzi, półleży w swoim barłogu i sprzedaje różne rzeczy (najlepiej opisuje te rzeczy słowo duperele). Zajmuje wnękę w budynku, pod nogami walają mu się gazety, śmieci. Ubrany jest całkiem nieźle, komórkę ma lepszą od mojej, ale miejsca zajmuje dokładnie tyle ile mu potrzeba.
Hotel Taj
Przed hotelem tłum Hindusów. Po prostu stoją, zadzierają głowy do góry i gapią się na luksusowy budynek, na którym nie widać śladów niedawnych zamachów. My mamy białe twarze i możemy bez problemów wejść do środka. Wewnątrz chłód. Idę do łazienki, a tam elegancko ubrany Hindus z uśmiechem odkręca dla mnie wodę, nalewa mi mydło na ręce, podaje ręcznik.
Ruch uliczny
Oczywiście lewostronny, co początkowo wprawia nas w zakłopotanie. Ale przede wszystkim chaotyczny i szalony. Najbardziej zwariowana jest jazda w tych mniejszych uliczkach, gdzie nie ma wydzielonych pasów i rzędów samochodów jest tyle, ile się zmieści. Kierowca próbuje wepchnąć się w każdą lukę, między autami przeciskają się przechodnie, sprzedawcy, żebracy. Gdzieniegdzie ruch zatamuje spacerująca lub przeżuwająca krowa. Wszystkiemu towarzyszy orkiestra klaksonów. Bo klakson służy tu do zaznaczenia swojej obecności na drodze, zasygnalizowania, że się będzie wyprzedzać, że się wyprzedza, że się wyprzedzilo. Trąbi się oczywiście w korkach, ale, co ciekawe, indyjscy kierowcy rzadko krzyczą i przeklinają innych uczestników ruchu. Oczywiście, z punktu widzenia pieszego, ruch wygląda również interesująco, a przechodzenie przez ulicę ma charakter partyzancki.
Banganga Tank
Nazywane małym Varanasi, mistyczne Indie w wersji demo.
Miejsce to jest położone jakby na zapleczu bogatej dzielnicy Malabar Hill. Dochodzi się tam ulicami, uliczkami, aż wreszcie ścieżkami. Zagłebiamy się w Bombaj bez taksówek, prawie bez trąbienia. Domy nie chowają swoich sekretów za drzwiami, życie toczy się na pograniczu domu i ulicy, na progu, w oknie, wokół stoiska z warzywami. Dzieci grają w piłkę, puszczają latawce. Widać, że jest biednie, ale ludzie wydają się nastawieni pozytywnie, uśmiechają się do nas.
Po drodze dochodzimy do kwartału praczy. Domy, przybudówki z blachy. Na skrawku brudnego piasku i kamieni kobiety robią pranie. Podczas tego rytuału czystości brązowawe morze obmywa zaśmieconą plażę.
Centrum Bangangi stanowi prostokątna sadzawka z palem wbitym pośrodku. Pal symbolizuje środek Ziemi, który, według wierzeń tam właśnie się znajduje. Na schodach otaczających sadzawkę siedzą ludzie. Niektórzy tylko oglądają, inni golą głowy lub brody, jeszcze inni oddają się różnym praktykom: obmywaniu się, rytualnemu mruczeniu, paleniu kadzidełek, sprządzaniu mieszanek...
Jakich mieszanek? Np. w jednej ze świątyń, które otaczają sadzawkę byliśmy świadkami takiego obyczaju: na podłodze siedziała rodzina: mąż, żona i syn oraz dwóch nauczycieli. Siedzieli w kole, a pośrodku stały naczynia, ołtarzyki. Ojciec, głowa rodziny, przeprowadzał ceremonię, instruowany przez nauczycieli. Najpierw ulepili z jakiegoś ciasta kulki, położyli je obok siebie, posypali ziarnami, polali jakimś płynem, potem przykryli kwiatami. Od czasu do czasu jeden z nauczycieli intonował śpieworecytację. Było to jak szybkie mówienie poddane monotonnemu, powtarzającemu się rytmowi. Rytuał ten nie podlegał sztywnym zasadom powagi, skupienia i ciszy. Wręcz przeciwnie, towarzyszyła mu rozmowa, czasem żarty (których nie rozumieliśmy, jak i znaczenia całego rytuału zresztą:).
Chowpatty Beach
Bombaj jest położony na cyplu wcinającym się w morze i ma oczywiście swoją plażę. Jest ona usiana śmieciami, a do wody lepiej nie wchodzić. W niedzielę wieczorem jest tam jednak bardzo tłoczno. Przychodzą tu na spacer całe rodziny. Jemy kokosy, nasz ulubiony lokalny owoc. Zawartość wypijamy najpierw przez słomkę, po czym z przepołowionego orzecha wygrzebujemy miąższ przypominający w konsystencji białko jajka. Czasem podchodzą do nas młodzi Hindusi. Nasze konwersacje nie są zbyt głebokie, ale sympatyczne (no dobrze, gdy dwudziesta osoba podchodzi z pytaniem "What`s your country" może się to znudzić). Gdy komunikacja werbalna zawodzi, kończy się na uścisku dłoni.
Mahalaxmi Dhobi Ghat
Jest to miejsce, w którym gremialnie pierze się bombajskie ciuchy. Jeśli oddajesz swoje ubrania do prania w tańszym bombajskim hotelu, to prawdopodobnie trafią one właśnie tu. Rzeczy pierze się ręcznie, w kamiennych przegrodach, na tarkach, a potem uderza się nimi o kamień i rozwiesza na sznurach. Zagłębiliśmy się w otaczające pralnię uliczki.
Tusia miała nietęgą minę... Na wydeptanym klepisku piętrzyły się góry śmieci. Jakieś wykopy: w wielu miejscach zwały rozkopanej ziemi, wymieszanej z odpadkami. Wzdłuż tego traktu stoiska z jedzeniem, z żelastwem... Zapach śmieci leżących na słońcu i hałas indyjskiej ulicy. Młody chłopak prosi nas o parę rupii. Pokazuje, że nie ma jednej dłoni. Ma poparzoną całą twarz. Nie odstępuje, gdy dajemy mu pieniądze. Chce jeszcze zdjęcie. Uciekamy do taksówki...
Chor Bazaar...
... czyli Bazar Złodziei. Sprzedają tu głównie muzułmanie. Jest tu i żelastwo, i meble, i antyki. Weszliśmy do jednego ze sklepików. Wyglądający z zewnątrz na małą dziuplę przybytek ciągnął się przez kilka pomieszczeń niczym labirynt. Wszystkie były w całości wypełnione figurkami. Buddyjskie, hinduskie, chrześcijańskie, drewniane i kamienne. Leżały ich całe sterty na podłodze, zastawione były nimi półki. Przypominało to trochę piwnicę z gratami, ale niektóre z nich były naprawdę piękne.
Jedzenie
T: Indyjskie potrawy chyba każdego mile zaskakują, a już na pewno wegetarian, takich jak ja. Bardzo wielu Hindusów z przyczyn religijnych nie je mięsa, więc połowa restauracji jest wegetariańska, a i w tych mieszanych jarosze mają wielki wybór. Kuchnia indyjska jest bardzo różnorodna, ale jej podstawowymi składnikami są różne rodzaje pieczywa, ryż, sosy i potrawki z warzyw- a wszystko to mocno przyprawione. Ja osobiście lubię ostre jedzenie, jednak zwykle prosiłam o "medium spicy"- na początku było to dla mnie bardzo ostre, a potem się przyzwyczaiłam. Nota bene od powrotu z Indii wszystko co jem wydaje się łagodne, nawet dania reklamowane jako super pikantne.
Z przyczyn religijno- higienicznych Hindusi jedzą tylko prawą ręką (lewa służy do "nieczystych" czynności) i dobrze jest się na nich wzorować. Na ogół w restauracjach podawane są sztućce jednak indyjskie jedzenie najlepiej smakuje, gdy nie oddziela nas od niego zbędny kawałek metalu. Bierzemy w dłoń kawałek miękkiego chlebka- naana, zawijamy w niego trochę masali czy innego dania i do ust! Jeżeli jesteśmy w dobrej restauracji, po posiłku dostaniemy miseczkę z wodą i cytryną do opłukania palców. Jeżeli w bardzo dobrej- miseczka pojawi się też przed jedzeniem. Na ogół razem z rachunkiem na stole pojawia się miseczka odświeżacza do ust w postaci ziarenek i słodkich kuleczek- bardzo przyjemny zwyczaj.
Wielką zaletą restauracji w Indiach są ceny- o ile nie wybierzemy tych naprawdę luksusowych, mamy szasnę zapłacić za bardzo duży posiłek dla dwóch osób tyle co za byle jaki zestaw w polskim fast-foodzie. Zasady dotyczące napiwków są takie same jak u nas.******
Ten specyficzny bombajski zapach. Czyżby pochodził z palenisk, na których uliczni sprzedawcy prażą orzeszki ziemne?
Jak zwiedzić Bombaj i przeżyć 2009-05-19
Oto nasze skromne rady - efekt kilkudniowego dreptania po Bombaju, tudzież wskazówek zasłyszanych.
T: Bombaj to jedno z najludniejszych, a pewnie i najruchliwszysch oraz najgłośniejszych miast na świecie, więc przybywając z Warszawy, czy nawet wielokulturowego Londynu możemy poczuć się zagubieni. Niestety, jak wskazuje statystyka, wśród 13 mln osób (a tyle mieszka w samym Bombaju) znajdzie się przynajmniej kilka (milionów) które będą chciały w jakiś sposób nasze zagubienie wykorzystać. Nie zawsze chodzi tu o jakieś niecne cele, duża część mieszkańców miasta żyje w przytłaczającej biedzie, a wyciągnięcie kilku rupii od przyjezdnych może być dla nich jedynym sposobem na zarobek. Handlarze, którzy utrzymują się z turystów, siłą rzeczy dyktują "białym twarzom" kilkukrotnie wyższe ceny- taki jest ich fach. Według mnie jako przybysze z bogatego Zachodu i goście w ich kraju jesteśmy Hindusom coś winni, więc nie chodzi tu o to, żeby pozbawić ich możliwości zarobku, ale żeby dać się naciągnąć w granicach rozsądku.
Żebracy Niestety jest to dla przyjezdnych pierwszy, bardzo ponury kontakt z Indiami. Część osób decyduje się na oglądanie kraju zza szyby taksówki, żeby uniknąć z tym światem kontaktu, ale chyba nie o to chodzi w podróżowaniu. Z resztą taka ucieczka nie jest możliwa. Niektórzy twierdzą, że dawanie jałmużny jest wspieraniem żebractwa, szczególnie jeśli dajemy pieniądze dzieciom. W praktyce okazuje się, że nie będziemy w stanie tego uniknąć. Dobrze jest nosić ze sobą w kieszeni (żeby uniknąć wyciągania portfela) drobne i mieć w pogotowiu po 10, 20 rupii na te nieprzyjemne okazje.
Higiena przy indyjskim upale, zwłaszcza podczas monsunu (którego my nie zaznaliśmy), podróżniczki chwalą sobie nawilżone chusteczki do przecierania twarzy. Faceci zwykle zgrywają twardzieli. Wszystkim polecam noszenie przy sobie paczki chusteczek higienicznych lub rolki papieru, gdyż ten pojawia się w indyjskich łazienkach nader rzadko. Zamiast niego jest do dyspozycji kran i dwa kubełki na wodę.
Woda Jak wiadomo, przy wysokich temperaturach trzeba dużo pić. Woda jest tania, ale trzeba na nią uważać- przenigdy nie wolno pić kranówki, wody z nieznanego źródła, podanej nam w restauracji w dzbanku (a nie w zakręconej butelce). Kupując na straganie, czy w sklepie sprawdzamy czy była dobrze zakręcona, a po wypiciu zgniatamy, żeby nie została wykorzystana do ponownego napełnienia i sprzedania jako mineralna. Ważne jest żeby zamawiać soki i drinki bez lodu bo na ogół jest robiony z kranówki. Zęby najlepiej też płukać wodą z butelki (ale ja płukałem z kranu i przeżyłem:) -W).
Inne napoje Byłoby grzechem nie skorzystać z bogactwa indyjskich soków podczas wizyty w tym kraju. Są przepyszne i niedrogie. Trzeba tylko uważać na niektóre punkty na ulicy, gdzie sok może być sporządzany w niemytej maszynie. Całkowicie bezpieczne jest mleczko z kokosa, który na naszych oczach jest otwierany, oraz doskonały sok z trzciny cukrowej, który jest wyrabiany w specjalnym ustrojstwie podobnym trochę do maszyny do szycia singer- nie ma tam dodatku wody. Nam ten napój służył, ale u kolegi podróżnika podobno spowodował ból brzucha.
Religia Mówi się, że w Indiach nie brakuje dwóch rzeczy- ludzi i świątyń. A to dlatego, że każdy ma swoją religię, swojego ulubionego boga i dla niego chce mieć choćby osobną kabliczkę na kółkach. Religie mieszają się między sobą, do tego stopnia, że hinduiści włączają świętych chrześcijańskich do swojego panteonu, a chrześcijanie ściągają buty wchodząc do kościoła. Wydaje się, że tylko muzułmanie utrzymują zdecydowaną odrębność. Hinduistów i wyznawców dżinizmu raczej ciężko obrazić - nie mają zbyt ortodoksyjnego podejścia do religii. Warto jednak pamiętać, żeby wchodząc do świątyni zawsze ściągać buty. Możemy też "złożyć w ofierze" kwiaty jakiemuś bogowi i od czasu do czasu pozwolić sobie namalować ładną czerwoną kropkę na czole.
Taksówki W: Do centrum Bombaju nie mogą wjeżdżać riksze. Transport zdominowały więc taksówki: czarne z żółtymi dachami. W taksówce trzeba czasem powalczyć o swoje. Trzeba spacyfikować taksówkarza, żeby nie naciągał lub naciągał z umiarem. Jak to zrobić? Można zdać się na "meter" czyli licznik umieszczony na zewnątrz samochodu i kazać kierowcy go przekęcić gdy rusza. Można też oprzeć się na zdrowym rozsądku i ustalić cenę na początku, a kiedy później kierowca zarząda dwa razy więcej uśmiechnąć się, dać ustaloną sumę i wysiąść.
Taksówkarze w Bombaju wyjeżdżają do pracy na kilka dni. Nie opłaca im się wracać na każdą noc, czasem 40-50 km, nocują więc w swoim taryfach. Zdarza im się nieraz trafiać w okolice, których wcześniej nigdy nie widzieli i... wtedy jest problem. Nas spotkała taka przygoda: wracaliśmy późnym wieczorem do domu, byliśmy już niedaleko, ale zatrzymaliśmy taksę, zależało nam żeby dotrzeć jak najszybciej. Jednak kierowca nie bardzo wiedział, gdzie nas wieźć, kluczył, mijał trzy razy to samo miejsce, pytał ludzi na ulicy. Na koniec zarządał zapłaty zgodnie z licznikiem. Ja nie zamierzałem dać mu więcej niż 20 rupii, on się uparł pokazując na licznik. Ponieważ nie mówił po angielsku, do dyskusji włączyło się jeszcze trzech Hindusów-tłumaczy. W końcu zostawiłem 20 rupii i wysiedliśmy. W takiej sytuacji możemy przeżyć dylemat moralny - czy lepiej odpuścić sobie tych kilka złotych, czy jednak powalczyć, w nadziei, że może kolejnego białego turysty nie będzie wozić w kółko...
Jak zagrać w filmie? T: To nie żart- bedąc w Bombaju naprawdę można zagrać w Bollywoodzkim filmie! Prawie zasze potrzebują tam białych statystów, bo europejska twarz w tłumie podnosi rangę filmu. Nam zaproponowano taką możliwość na Kolabie, podobno "łowcy" czekają też pod Gateway od India. Mieliśmy mało czasu i chcieliśmy popłynąć na wyspę Elephanta, więc zrezygnowaliśmy, ale z perspektywy czasu nie wiem czy nie załuję. Wprawdzie praca w filmie to marny zarobek (chyba 200 rupii za pół dnia= 12 zł) i męczące zajęcie - podobno wiele godzin trzeba stać w upale, ale mielibyśmy ciekawą pamiątkę. A jeżeli jedzie się do Ellory i Ajanty, Elephanta nie jest obowiązkowym punktem podróży.
Podróż do Aurangabadu 2009-01-29
W: Leżę na swojej pryczy w pociągu. Jest na środkowym poziomie, ma jakieś 1,5 m długości i 80 cm wysokości. Nade mną Tusia, pode mną Hindus. Obok na jednej pryczy - dwóch w pozycji 69, jeden ma głowę w stopach drugiego. Poznajemy bardzo sympatycznego Włocha - Simone, który jeździ po Indiach sam. Bardzo pozytwny, uśmiechnięty i otwarty. Kończę pisać, bo zarządzili spanie i zgasili światło.
Docieramy do Aurangabadu około 4 rano. Zostajemy w kompanii z pociągu: my dwoje, Simone oraz Francuz Gauthier. Przebiegamy przez tory, wdrapujemy się na peron. Pomoc miejscowych znajduje się sama:) Krążymy po śpiącym jeszcze mieście w towarzystwie naszego nowego przewodnika i znajdujemy tani hotel (300 rupii za podwójny pokój). Nie idziemy już spać. bierzemy taksówkę na cały dzień (400 rupii za osobę) i wyruszamy.
T: Dla mnie podróż sleeperem była jednym z najbardziej kryzysowych momentów naszej wyprawy. Najpierw dziki tłok na największym w Azji dworcu, potem ścisk w wagonie- miejsca są numerowane i tylko nieco gęściej ułożone niż w polskim pociągu, jednak hindusi kładą się na wąskich pryczach po dwie osoby, leżą na ziemi, siedzą w przejściach- każdy centymetr miejsca jest zagospodarowany. Leżałam pod samym sufitem, Wojtek czasem dodawał mi otuchy skrobiąc od dołu moją pryczę, wiało we mnie z wiatraków i z licznych dziur w ścianie pociągu. Jechałam i myślałam... co to będzie?
Przemieszczanie się po Indiach
Pociągi Brytyjczycy zbudowali w Indiach największą sieć kolei na swiecie. Chociaż pociągi są raczej powolne, kolej jest dość wygodnym sposobem podróżowania (chociaż gdybyście mnie o to spytali kiedy tłukłam się sleeperem do Aurangabadu niekoniecznie bym się z tym zgodziła). Jeżdżenie na dachu, znane z filmów, jest zabronione i zdarza się dosyć rzadko- głównie na trasach podmiejskich i w toy trainach. Druga klasa bez klimatyzacji jest wyłącznie dla prawdziwych twardzieli- miejsca są nienumerowane, a do wagonu wchodzi kilka razy więcej osób niż bylibyśmy sobie skłonni wyobrazić. Wszystkie powyższe klasy są do przeżycia- sleeper to niedroga opcja z której korzystają zarówno Hindusi jak backpackersi. Druga klasa z klimatyzacją jest wybierana przez bogatszych Hindusów i wygodniejszych turystów. Inwestycja w wyższą klasę wydaje mi się zbędnym wydatkiem (chyba że jedziemy na bardzo długi dystans). Jeżeli jedziemy sleeperem weźmy ze sobą śpiwór lub poszewkę od kołdry, żeby nie leżeć bezpośrednio na ceracie. Przyda się też poduszka i coś ciepłego do okrycia. W wagonach z klimatyzacją bywa niemiłosiernie zimno. Po wagonach chodzą chłopcy sprzedający łańcuchy do przypięcia bagażu oraz ciepłe posiłki w plastikowych pudełkach. Minusem pociągów są rzadkie niekiedy kursy i brak miejsc. Istnieje możliwość kupowania biletów kolejowych online, jednak strona http://www.indianrail.gov.in/ nie jest zbyt wygodna (żeby wyszukać połączenie musimy najpierw znać numer pociągu, którym chcemy jechać). Poza tym rozkłady niekoniecznie zgadzają się z rzeczywistością. Możemy próbować kupić bilety z tourist quota, ale i tych brakuje jeśli robimy to w ostatniej chwili. Wtedy pozostaje nam...
Autobus Autobusy publicznych i prywatnych linii kursują między głównymi miastami z dużą czestotliwością. Często szliśmy na dworzec w ciemno i okazywało się, że nasz autobus właśnie czeka lub będzie za godzinkę. W internecie nie ma ogólnego rozkładu jazdy autobusów, możemy szukać na forach, lub dowiadywać się na miejscu. Także w przypadku tego środka lokomocji, mamy raczej małą szansę na jazdę na dachu, większą ma nasz plecak;) Są jednak tacy, którzy przejechali w ten sposób pół kraju. Problemem bywa niekiedy jakość autobusu oraz drogi po której tenże podąża. Nie obawiajcie się jednak- jeśli ja przeżyłam, to i wam się uda.
Ajanta jaskinie-świątynie 2009-01-29
W:Ajanta to długi rząd świątyń wykutych w skale. Położone są one w wąwozie, dnem którego płynie rzeczka (tzn. płynie może gdy jest monsun - za naszej bytności rzeczki tam nie było).
Kluczymy boso po chłodnych, gładkich posadzkach, wokół kolumn pokrytych płaskorzeźbami, by dojść najczęściej do posągu Buddy umieszczonego w centralnej części, na miejscu naszego ołtarza. Potem, na zewnątrz, grzejemy stopy na nasłonecznionej dróżce, by znów dotknąć zimnego kamienia w następnej świątyni.
T: Wspaniałe wykute w skałach świątynie. Niezwykłe miejce, które przez setki lat było ukryte przed oczami ludzi. Dopiero towarzystwo angielskich myśliwych przez przypadek natrafiło na długi ciąg buddyjskich świątyń wykutych w skale. Piękny wąwóz, a w nich co kilkanaście metrów wykuta świątynia. Robi to wielkie wrażenie. Zwłaszcza kamienne figury Buddy i niektóre dwupiętrowe świątynie zachwycają swoim majestatem. W jednej z jaskiń spotkaliśmy grupę buddyjskich mnichów ze Sri Lanki, którzy zaintonowali pieśń. W tym wnętrzu echo ich modlitwy brzmiało naprawdę niesamowicie...
W: Oczywiście, takie miejsce jest też zagłębiem dla "małych przedsiębiorców". Od razu po wyjściu z samochodu każdy ma już swojego sprzedawcę, który daje prezent w postaci kawałka skały z wąwozu. Sprzedawca, od tej chwili nasz sprzedawca, podaje numer sklepu, do którego trzeba koniecznie wstąpić w drodze powrotnej. Mój ma na imię Ali, sklep numer 56. W drodze powrotnej nie było szans przemknąć gdzieś obok, Ali odnalazł mnie od razu. Tym razem nie uciekłem od przymusu odwiedzenia sklepu, a stąd nie było już daleko do kupna pudełeczka na biżuterię...
Nie każdy ma swój sklep i może złożyć mi świetną ofertę ("very good price!"). Trzeba sobie więc radzić inaczej. W jednej ze świątyń pan pokazał nam, że gdy puka się w kolumny, te wydają różne dźwięki. Pokaz warty kilku rupii:)
Ellora- miasto wykute w kamieniu 2009-01-29
T: Tego samego dnia pojechaliśmy do Ellory- miasta świątyń wykutych w kamieniu. Tu świątynie hinduistyczne są przemieszane z buddyjskimi. Wielkość tych budowli robi wielkie wrażenie... Najpiękniejsze jest to, że część z nich jest wciąż miejscem kultu.
W: Ciekaw jestem jak mogło wyglądać to miejsce, gdy zamiast zwiedzających chodzili tu mnisi, boso, z ogolonymi głowami. Siadali w świątyniach i odprawiali swoje modły. A tymczasem dla zwiedzających Hindusów byliśmy taką samą atrakcją (sądząc po liczbie zdjęć), co świątynie.
Wieczorem zjedliśmy razem kolację. "Happiness is real only when shared" -Simone zacytował tekst z filmu "Into the wild". I rzeczywiście, ten wspólny posiłek, złożony z dań dzielonych między wszystkich i jedzony rękami był źródłem małego szczęścia.
Mały Taj Mahal 2009-01-30
W: Następnego dnia rano Gauthier pojechał w swoją stronę. Imponująca trasa przed nim: z Indii wraca d Francji, potem na Islandię, do Rosji, koleją transsyberyjską do Mongolii, potem przez Chiny, Japonię, do Australii, Nowej Zelandii, RPA by skończyć na Madagaskarze. Nieźle.
My z Simonem również opuszczamy pokoje, bo minęła nasza doba hotelowa. Ruszamy, by zobaczyć Bibi ka Makbara, czyli skromniejszą wersję Taj Mahalu. Zbudował ją syn pana, który postawił Taj Mahal, uprzednio strąciwszy tatusia z tronu.
Było spokojnie i cicho, niebo lekko zachmurzone. Gdzieniegdzie w oddali przetaczały się grupki indyjskich dzieci w szkolnych mundurkach. Położyliśmy się przy kolumnach i niebawem przyszedł sen. Gdy otworzyłem oczy zobaczyłem starą, ciemną, pomarszczoną Hinduskę w kolorowym sari zamiatającą liście. Później leniwie pogwarzyliśmy z Simonem. Rikszarz, który zabrał nas z powrotem do centrum (to złe słowo właściwie, bo, jak już wspominałem, indyjskie miasta nie mają centrum) a więc zabrał nas w "nasze" strony miasta, postanowił obwieźć nas dookoła, mimo że o to nie prosiliśmy. I nawet po tym krążeniu, kiedy "meter": pokazywał 65 rupii, on zażyczył sobie 100 (a uczciwa taryfa zapewne wynosiła 40). Jako, że nie dostał tyle ile chciał, biegł za nami wykrzykując "one houndred". Mybyśmy pewnie ulegli, ale nasz przedsiębiorczy Włoch wcale nie dał sobie w kaszę dmuchać. Odrzekł rikszarzowi: do you think I'm stupid? i pożegnał go zniecierpliwionym włoskim gestem, który mniej więcej to oznacza.
Dawny raj 2009-05-04
U Surojita- naszego indyjskiego gospodarza
W drodze na Goa kierowca autobusu zadbał, byśmy się nie nudzili: włączył najnowsze bollywodzkie hity. Jeden z nich zaczynał się jak brutalny thriller (facet zapominał, że chce kogoś zabić i wytatuował sobie na ciele to co ma zrobić - brzmi znajomo?) Później nastąpiła retrospekcja i wybiegły tańczące dziewczęta i ładni chłopcy. Niestety zasnąłem przed końcem, przestał mi przeszkadzać klakson używany przez kierowcę, ilekroć kogoś mijaliśmy.
Rano docieramy do Panjimu. Zza zaparowanych szyb prześwitują palmy. Powietrze wydaje mi sie lepkie. Ale może to ja się lepię po całonocnej jeździe.
Na spotkanie wyruszył nam Surojit - czterdziestukilkuletni na oko, z okrągłym brzuszkiem. To nasz gospodarz z hospitalityclub. Samochód prowadzi jego kierowca, jedziemy do guesthouse`u Surojita położonego na małym willowym osiedlu. Służący robią nam śniadanie, potem kierowca zabiera nas na plażę w Bogmalo. Tzn. my bierzemy skuter i jedziemy za nim (żebyśmy mogli wrócić sami skuterem kiedy będziemy chcieli). To mój pierwszy raz na skuterze. Pierwszy zakręt, szorujemy po poboczu. Aaa, jeździmy po lewej! Skrzyżowanie, z przyzwyczajenia patrzę w prawo, a tu samochód nadjeżdża z drugiej strony. Hamuje, trąbi, a ja przetaczam się dalej. Później jest już prosta droga, więc docieramy w całości.
Bogmalo to mała pusta plaża otulona palmami kokosowymi. Kilka knajpek, parę leżaków, spokojnie i cicho. Podczas obiadu poznajemy Brigitte - Francuzkę, która uczy angielskiego w szkole gdzieś "in the middle of nowhere" na północy Indii. Ona też jest gościem Surojita.
Kładziemy się w cieniu łódki. A potem Tusię dopada indyjska choroba żołądkowa. Może to napój, może po prostu każdy musi przez to przejść.
Wieczór Tusia spędza w łóżku. Ja, ułożywszy ją do snu, idę do góry na taras zjeść kolację z Surojitem, Brigitte i Tiną - partnerką Surojita. Tina jest z jednej strony nowoczesna: w restauracji często zamawia hamburgera z frytkami, uczy angielskiego w centrum szkoleń call center, z drugiej strony kilka razy w tygodniu jest wegetarianką (tego dnia przypada akurat dzień Shivy), a gdy jesteśmy u niej w biurze (następnego dnia) wykorzystuje chwilę, by zapalić kadzidełka i pomodlić się przed figurą Ganesha. Gdy pytam o szczegóły jej wiary, zaczyna akurat rzuć mouthfresher, który powoduje zwiększone wydzielanie śliny i niewiele udaje się zrozumieć:)
Surojit natomiast pije dużo whisky. Swego czasu zajmował się polityką w rodzinnym Bubaneshwarze, potem robił interesy w handlu żelazem (jedna z najbardziej dochodowych gałęzi w Indiach). Teraz, jak mówi, jest na emeryturze.
Obsługuje nas służba. Kiedy przynoszą lody, Surojit najpierw próbuje, bo to jakiś nowy smak. Mówi, że są niedobre i każe służącemu je wynieść.
Oczywiście, ta cała służba u Surojita była dla nas dość krępująca, więc za każdym razem powtarzamy "thank you, thank you", nie chcemy im robić kłopotu. No ale jak się nad tym zastanowić: w Indiach jest ponad miliard ludzi, z czego 1/4 (choć spotkałem się z dużo wyższymi wskaźnikami) żyje za mniej niż dolara dziennie. A służący Surojita mieszkają w dobrych warunkach, mają stałą pracę. Więc chyba oni nie należą do tych, którym trzeba szczególnie współczuć Jest w Indiach dużo ludzi, którym współczucie bardziej się należy.
Rady: jak jeść żeby przetrwać?
T: Jak już wspomnieliśmy na początku naszej opowieści, indyjskie jedzenie jest doskonałe: smaczne, niedrogie, wegetariańskie- czego chcieć więcej? Otóż można chcieć, żeby nie zwalało człowieka z nóg i prawie zawsze także i to wymaganie spełnia. Ale, jak wiadomo, "prawie" czyni różnicę. Mieszanina ostrego, egzotycznego, owocowego sprawia że prawie wszyscy turyści prędzej czy później mają gorsze żołądkowe dni. Na mnie trafiło na Bogmalo beach.
Co zrobić, żeby zminimalizować szansę zachorowania? Przyzywaczajać się do nowej flory bakteryjnej powoli, na początek brać bezpieczne i lekkie dania- ryż, chlebek, zupka. Póżniej można schodzić coraz niżej w hierarchii restauracji, aż dojdzie się do etapu naszego włoskiego kolegi, który spożywał wraz z Hindusami obiad zawinięty w liść bananowca kupiony z wózka na ulicy. My byliśmy w Indiach trochę krócej, więc nie osiągnęliśmy takiego stopnia wtajemniczenia. Polski, sarmacki sposób na zdrowy brzuszek jest powszechnie znany:tzw. lufa po posiłku. I do tego przydaje się wspomniana na początku piersiówka. Jeżeli stosujemy sposób polski, kupmy na lotnisku butelkę whisky, nośmy ją jak amulet zawsze przy sobie i pijmy po każdym posiłku. Na mnie działało, aż do feralnego dnia, kiedy stwierdziłam, że drinka z parasolką kupionego w drogiej knajpie nie trzeba już popijać...
Złote zasady są takie: często myjemy ręce, owoce przed jedzeniem myjemy w butelkowej wodzie, nie kupujemy już otwartych owoców, np. arbuzów, bo często są skrapiane kranówką w celu zachowania soczystego wyglądu.
Naprawdę warto być w Indiach wegetarianinem. Nic się nie traci jeśli chodzi o różnorodność dań, a dużo zyskuje w kategoriach zdrowia. Widziałam zdjęcia mięsa przechowywanego w indyjskim supermarkecie- nie zaserwowałabym tego mięsa najgorszemu wrogowi. A supermarket to i tak stopień wyżej niż bazar, gdzie zaopatruje się większość Hindusów...
Goa dalej od plaży 2009-05-11
Następnego dnia razem z Tiną (i jej kierowcą) jeździmy po okolicy. Najpierw do Old Goa.
O Goa mówi się, że to mieszanka wpływów europejskich i indyjskich. Rzeczywiście, kobiety w sari przechadzające się w nawie bocznej katedry może uchodzić za sztandarowy obrazek. Jednak mi rzuciło się w oczy inne osobliwe zestawienie. Ale o tym zaraz...
Na razie przechadzamy się po Old Goa. Szczególnie pocztówkowe są białe kościoły na tle niebieskiego nieba i palm. We wnętrzu świątyń odczuwamy ulgę i orzeźwienie, bo na zewnątrz pali słońce. Kilka kościołów - to wszystko, co zostało z miasta, które swego czasu (jakieś 500 lat temu) było większe od Londynu i Lizbony.
W Pondzie wstępujemy do hindustycznej świątyni, jednej z wielu na naszym indyjskim szlaku. Stare Hinduski, siedzące w rzędzie przy murze, sprzedają kwiaty, które później ofiarowuje się Shivie.
Na koniec objazdu jedziemy do Panjimu (lub Panaji). Jest już ciemno. Wałęsamy się po wąskich uliczkach. Atmosfera małego śródziemnomorskiego lub portugalskiego miasteczka. Kolorowe domy, z ulicy wchodzi się bezpośrednio do pokoju, w którym stare sprzęty tworzą proste, ale wygodne wnętrze, a nagromadzone obrazki, figurki i ozdóbki oddają rozgardiasz panujący w południowej duszy.
Na kolację jedziemu do przestronnego i eleganckiego mieszkania Tiny. Siedzimy na skórzanej kanapie, obsługują nas dwie służące. Rozmawiamy o Polsce i o Indiach. Lecz głównie o Indiach. Pytam o kolonializm. Według Surojita dobrze się stało, że Anglicy zdobyli Indie, bo zostawili najdłuższą w świecie linię kolejową i dobrą konstytucję.
W tym miejscu symbolicznie podziękuję naszym gospodarzom - zajmowali się nami przez cały nasz pobyt na Goa tak, że niczego nam nie brakowało. To budujące, że istnieje cała światowa wspólnota życzliwych i gościnnych ludzi.
Amalgamat- małżeństwo sprzeczności 2009-05-11
Robimy wypad na 2-3 dni na Baga Beach.
A więc tak wygląda baśniowe Goa... Długa, piaszczysta plaża. I morze na swoim miejscu. Wzdłuż plaży rząd knajpek, bardzo podobnych do siebie: z drewnianą podłogą, trzcinowym zadaszeniem podtrzymywanym przez drewniane pale i leżakami bądź fotelami wystawionymi na plażę. Knajpki wypuszczaja swoich agentów na plażę i w ten sposób walczą o gości. I tak spędzamy leniwych kilka godzin w plecionych leżakach popijając piwo i gapiąc się na morze. Popołudniu czuję się nienajlepiej. Tusia chodzi więc po okolicy, a ja w letargu zostaję na leżaku. Dopada mnie jakiś kompletny brak sił.
Wieczorem spacerujemy od knajpy do knajpy. Tu drink, tam krewetki... Oczywiście, mając ambicje bycia kimś więcej niż tylko zwykłym turystą, muszę się w tym miejscu pogodzić z porażką moich ideałów. Simone wyjechał z Goa od razu. Ale gdy w środku zimy można grzać się na plaży nie tak łatwo oprzeć się pokusie...
Natępnego dnia wędrujemy wzdłuż cypelka, by zobaczyć drugą, ukrytą przed nami częśc plaży. Po bazaltowych skałach docieramy do prawie nieodkrytego małego spłachetka piasku (prawie nieodkrytego, czyli jest tam tylko jeden bar i kilkanaście białych twarzy).
Miałem wspomnieć o moim odczuciu w stosunku do Goa. Otóż Goa chce być turystyczne i chce przyciągać zachodnich turystów. Stąd eleganckie hotele, kluby, sklepy. A jednocześnie, gdzieś przez zaplecze wciska się w to indyjski chaos, wdziera się prowizorka i nieporządek. Dlatego gdy zejdziemy z głownych alejek sklepowych w wąskie scieżki prowadzące między domami, natkniemy się na świnie zebrane przy korycie i górki odpadków. Taki to właśnie amalgamat.
Wieczorem znów miła kolacja. Klenerzy, jak się dowiadujemy, to głównie chłopaki z północy i wschodu. Przyjeżdżają tu na kilka miesięcy, czasem na ponad rok. Ale obecny sezon, po zamachu w Bombaju, nie jest zbyt dobry. Jeden z kelnerów ma zamiłowanie dlo liczb. Biedak, kiedyś miał rosyjskich klientów, którzy po angielsku nie gawarili ani słowa. Zamówili jakieś drogie danie, zjedli 70 % i doszli do wniosku, że im nie smakuje i nie zapłacą. No i on musiał pokryć koszty z własnej kieszeni. W ogóle Rosjanie to jakieś 60% wszystkich przyjeżdżających na Goa. Polaków jest dużo mniej, jakieś 5%:)
Alkohol i inne używki T: Jako że Goa to imprezowe centrum Indii napiszemy co nieco o używkach. Oczywiście, nie doradzamy odurzania się, jako że i bez tego Indie są wystarczająco kolorowe. Na Goa dostępne są wszystkie europejskie alkohole i obowiązują normalne środki ostrożności. W reszcie kraju najbardziej popularnym piwem jest słaby i niezbyt dobry Kingfisher. W tych restauracjach, gdzie jest alkohol kelnerzy będą nam automatycznie proponować piwo, zakładając, że każdy europejski turysta jest go złakniony. W Kerali możemy spotkać się z miejscowym piwem z kokosa- jest słabe, ma dziwny białawy kolor i podaje się je w butelce po coli.
Poland myli się Hindusom z Holland, więc będziemy często brani za przybyszy ze szczególnie liberalnego kraju. Na Goa i w Karnatace (gdzie marihuana nie jest zabroniona) miejscowi będą nam proponować zakup paczek z zielonym suszem (nota bene po dosyć niskich cenach).
Najbardziej rozpowszechnioną używką w Indiach jest paan, zwany na Sri Lance betalem. Kiedy widzimy człowieka o czerwonych zębach, lub strzykającego czerwonym płynem na chodnik to znak, że jest amatorem paanu. Żują go wszyscy- kobieci i mężczyżni, ale raczej ci z niższych klas. Na ulicach jest mnóstwo wózków z których sprzedaje się paan. Co ciekawe, ma on podobno działanie lekko odurzające- daje na chwilę energetycznego kopa.
Bazar kolorów 2009-02-04
Na straganie w dzień targowy...
Opuszczamy juz idylliczne (?) Goa. Najpierw jednak robimy wypad do Anjuny, bo to środa i jest targ. Oglądamy stoiska z przyprawami, świecidełkami, kadzidełkami, szalami, bębenkami, pumpami i torebkami. I czasem krowy. Na bazarze jest dużo 40-, 50-letnich hipisów, którzy kiedyś tu przyjechali i postanowili zostać. Ubrani w tutejsze stroje, obwieszeni koralami, wtapiają sie w kolorowy krajobraz. Właśnie kolory tworzą atmosferę tego miejsca. I oczywiście nagabywanie sprzedawców. Jedynie w części bazaru zajętej przez Hindusów z północy - o ciemnej karnacji, ale skośnych oczach, jest spokojniej. Nie są oni nachalni i godzą się łatwo, gdy ktoś odmawia zakupu.
Słoń
W drodze powrotnej spotykamy słonia. Za opłatą co łaska mogę wiąść mu na grzbiet. Jednak nie tak widowiskowo jak "woźnica", który chwyta słonia za uszy, staje mu na trąbie, zostaje przez słonia podniesiony do góry, potem wędruje mu po czole aż do swojego "siodła". Tylko czy słoń to lubi?
Słoń ma bardzo miłą trąbę. Jest w pierwszym zetknięciu szorstka, ale gdy ją mocniej objąć, okazuje się mięka, mięsista. Poza tym słoń cały jest porośnięty kilkucentymetrową rzadką szczeciną. Z reguły stoi sobie spokojnie, ale jego trąba ciągle jest w ruchu, sięga do pyska, szuka czegoś na ziemi. Jak osobne zwierzę.
Dziwne pożegnanie z Goa
Wracamy szybko do Panaji, odbiera nas kierowca Tiny. Mamy mało czasu, ale jedziemy jeszcze razem na szybki lunch. Do Marriottu. Kontrola samochodu przy bramie, kontrola wykrywaczem metalu przy wejściu. Jemy na tarasie z widokiem na rzekę i z równo przystrzyżonym trawnikiem, palmami i hamakami. Miejsce w sam raz na szybkie żarcie w biegu:)
T: Zamówiłam jedyną wegetariańską rzecz w karcie, czyli sałatkę, z którą strasznie się w kuchni guzdrali. Był to posiłek zupełnie nie na hinduską modłę- mały, powolnie podany, niezbyt wyrazisty. No i wyszłam głodna! Mimo najlepszych chęci Tiny i pięknej scenerii, muszę stwierdzić, że w luksusowym hotelu Mariott zjadłam jeden z gorszych posiłków w Indiach... Ale wróćmy do naszej narracji.
W: Zabieramy resztę naszych rzeczy i mkniemy na dworzec. Ali, kierowca, trąbi, wyprzedza na trzeciego... Dojeżdżamy 3 minuty po czasie. Rozglądamy się za autobusem. Tymczasem Ali odjechał, widocznie pomyślał, że wszystko ok. Dowiadujemy się, że to wogóle nie ten dworzec... Zastanawiamy sie co robić.
I wtem wyłania się nasz autobus, zupełnie nie wiadomo skąd i dlaczego. Zabiera nas z ulicy i uwozi w kierunku południa...
CDN
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Bardzo ciekawa relacja i zdjęcia. W szczególny sposób zainteresowały mnie Wasze wrażenia z Bombaju, który miałem okazję odwiedzić dwukrotnie w latach 80. XX wieku. Wydawałoby się, że minęło tyle czasu, a tu - wypisz, wymaluj - podobny obraz, klimaty i atmosfera tego miasta. Zupełnie, jakby zatrzymał się czas. Oczywiście, nie mniej ciekawe są wrażenia z innych miejsc - szczerze zazdroszczę Wam tej podróży. No i czekam na dalszy ciąg. Pozdrawiam.
-
relacja -rewelacja, na przelomie wrzesnia i pazdziernika wybieram sie do Indii ( bilet juz kupiony) iszukam wskazowek i porad gdzie sie da, a u Ciebie znalezc mozna wiele cennych informacji, swietnie sie czyta !!!! pozdrawiam~:)
-
Ciekawa relacja, może tutaj zawitam. Pozdrowienia z Częstochowy ..tadek
-
nooo- dobrnalem do konca obu czesci. Naprawde napisane jest w sposob bardzo wciagajacy. Na chwile poczulem sie jakbym wrocil do Indii w ktorych nie bylem juz 20 niemal lat :)
-
http://f11.art.pl/photography/photography_india2006.shtml
-
Świetna relacja, ciekawie się czytało i czekam na część drugą :)
Ale mam pytanie czysto praktyczne, gdyż przymierzam się do wyjazdu do Indii.
Z Waszego tekstu wynika, że jednego dnia zwiedziliście świątynie w Ellorze i Ajancie - czyli jest to możliwe? Jak na razie to zastanawiałam się, które miejsce z nich wybrać, ale jak się da oba w jeden dzień, to chętnie bym tak zrobiła.
Chciałam zapytać, jak to zorganizowaliście, w sensie: skąd przyjechaliście do Ajanty (i czy byliście tam na noc), oraz czy nocowaliście później w Ellorze?
Pozdrawiam :) -
Rewelacja
-
Czekam na czesc druga : )
-
To jeszcze nie koniec podróży, będzie częśc druga dla wytrwałych:) A w tym filmie i tak pewnie nie występował Sharu Khan
-
Swietna podroz !
Ale chyba Wam nie daruje,ze nie zagraliscie w tym filmie ; ) -
Mamy tylko nadzieję, że nie będzie zbyt skuteczna jako lektura do poduszki. Czyli, że nie zaśniesz od razu:)
-
super, że jest wasza relacja :) teraz na szybko przejrzałam tylko zdjęcia (szczególnie Ajanty zazdroszczę), ale już mam zapewnioną lekturę do poduszki na weekend :) pozdrawiam :)
-
Tam jest zawsze łada pogoda- tylko na specyficzny sposób:) Słyszeliśmy, że Indie są naprawdę piękne w czasie monsunu i niektórzy sobie chwalili wyprawy w tym czasie. Oglądałam album National Geographic poświęcony monsunowi i zdjęcia były naprawdę niesamowite. Chociaż pewnie na "pierwszy krok" zdecydowanie lepsza jest pora sucha. Życzę powodzenia w planowaniu wyprawy:)
-
Jeden z moich problemow to to, ze gdy tam jest ladna pogoda ja musze pracowac, wiec stale te podroz odkladam, a tyle razy juz planowalem :-)
-
No wiec sie doczekalem! Piekna opowiesc! Jeszce tu wroce :-)